sobota, 26 kwietnia 2014

Miniatura XI cz.I "Maska na twarzy"

“And as you sit there making daisy chains
And I throw in a hand granate
And tell you how it is I really feel for you”

Broadway zawsze przyciągał wielu wpływowych, bogatych i niemiłych ludzi. Był też miejscem, w którym zarabiało się pieniądze, o jakich nie marzyło się nawet w ciągu pracowania całego roku. Bił od niej blask władzy i sławy.
            Przechodziłem właśnie obok jednego z miejskich teatrów, a ulotka praktycznie wpadła mi w rękę. Podniosłem ją i przeczytałem godziny spektakli i nazwiska występujących. Jakieś dziwne przeczucie mówiło mi, że muszę przyjść na wieczorny występ.
            Nigdy jakoś nie wierzyłem w takie głupoty jak przeczucia, ale tym razem wszedłem do budynku, kupiłem bilet, jeszcze raz patrząc na ulotkę, która wciąż spoczywała w mojej dłoni.
            Manhattańskie życie było prawdziwym szaleństwem. Nie było tu miłości. Po prostu jej nie było. Zastępowały ją pieniądze, znajomości, praca, pożądanie. Przez jakiś czas nie wyobrażałem sobie takiego życia. Później zacząłem żyć jak wszyscy. Kierując się rozumem, a nie sercem, wzrokiem, nie poznaniem, przestałem czuć. Widziałem, ale nie patrzyłem. Słyszałem, ale nie słuchałem. Zanikłem, ale istniałem.
            Moje życie szło do przodu, chociaż tak naprawdę tylko je obserwowałem. Zawsze odmieniałem czasowniki w trzeciej osobie: „on był”, mówiąc o sobie. Nie wiedziałem, że popełniam błąd. Nie wiedziałem też, że istnieje tylko jedna osoba, która potrafi otworzyć moje oczy.
                                                                       * * *
            Wieczór na Broadway’u był pełen własnego uroku. Ulice pełne kolorowych świateł, bijących z billboardów. Neony jasno rozświetlały budynki. Ludzie przemieszczali się w poszukiwaniu rozrywki w jakimś klubie, czy też innych, mniej chlubnych miejscach.
            Znałem każdą ze stron mojego miasta. Jedna była atrakcyjna dla turystów, druga dla mieszkańców, korzystających z różnych, nieciekawych usług, które również dobrze znałem. Miasto, w którym widziałem odbicie siebie.
            Szedłem zatłoczoną ulicą, nie oglądając się za siebie. Nie musiałem tego robić, by wychwycić te tęskne spojrzenia i westchnienia żeńskiej (i nie tylko) płci.
            Teatr był już całkiem blisko. Przeszedłem przez pasy i wszedłem do starego gmachu.
                                                                       * * *
            Usiadłem w fotelu w przedostatnim rzędzie. Czarna kurtyna zasłaniała scenę, z której słyszałem przytłumione głosy. Moje palce obijały się o oparcie, wystukując równy rytm. Sala powoli się zapełniała. Kilka osób kiwnęło mi głową, z tymi typowymi fałszywymi uśmiechami na ich kłamliwych twarzach.
            W głębi, zastanawiałem się, jak mogłem być takim głupcem i kupić bilety do teatru. Nawet nie mówiąc o pieniądzach, których przecież miałem wiele. Co ja ze sobą robię. Wpadam w kryzys wieku średniego, czy coś? Nie wiem, pamiętam, że miałem coś o tym na zajęciach z mugoloznawstwa w Hogwarcie. Ale, kiedy to było?
            Kurtyna powoli zaczęła podnosić się ku górze. Ze sceny wyjawiała się aura nocy i tajemniczości. Na harfie grał mężczyzna i śpiewał:

Tajemnica wokół faluje,
Ona krąży w środku,
W oku miłość się maluje,
Romans świeci w mroku.

                        Tak naprawdę niewiele pamiętałem z tego, co działo się potem. Jacyś ludzie rozmawiali, nie zwracałem na to uwagi. Czekałem na koniec występu, rozmawiając półgębkiem z kobietą, która wydawała mi się całkiem inteligentna. Była też ładna, jej zielone oczy miały jakiś zadziorny kolor, a brązowe włosy spadały na jej plecy. Mogłaby być moja w jeden wieczór.
            Ale wtedy czyjś głośny szept wyrwał mnie z rozmowy. Odruchowo spojrzałem na scenę i moje myśli o siedzącej obok towarzyszce poszły daleko w niepamięć. Na scenie stała dziewczyna, a właściwie kobieta. Czarne jak heban włosy rozwiewały się wokół jej postaci. Na smukłym ciele wisiała biała suknia, która kontrastowała z opaloną na złoto skórą. Biło od niej coś, co przyciągało każde spojrzenie na tej sali. 
A co najważniejsze, na jej twarzy była maska, kryjąca jej prawdziwą tożsamość.
Kompletnie zignorowałem siedzącą obok mnie Clary, jak się przedstawiła. Całą moją uwagę, skupiłem na tajemniczej postaci. Czułem, że coś w niej jest mroczne i nieprawdziwe. Czułem, że to nie jest pierwszy raz, kiedy ją widzę… i nie ostatni.
- Ja muszę uciekać – powiedziała do swojego kochanka, który trzymał jej dłoń. Pomyślałem, że to ja powinienem tam być. Z nią. Obok niej.
I wybiegła ze sceny. Nie wiem, naprawdę, co działo się potem. Czekałem, aż kurtyna opadła, ale nie zobaczyłem jej już więcej. I wiedziałem, że o niej nie zapomnę.
                                                           * * *
Nie spałem już trzeci dzień z rzędu. To, co działo się w czasie, kiedy próbowałem zasnąć, po prostu mnie przerosło. Za każdym razem, gdy tylko przymknąłem oczy, widziałem ją, wtedy, na tej scenie, w tym pierdolonym teatrze.
Było tego za wiele. Nie potrafię się podnieść, jej wspomnienie przybija mnie do podłogi. Muszę ją odnaleźć. Nie pozwoliłem sobie na tę myśl przez te cholerne trzy dni. Dzięki temu mam podkrążone oczy i czuję się psychicznie rozjechany. Nie mogę dłużej czekać. Tylko jedno spojrzenie w jej stronę wystarczy. Tylko jedno spojrzenie.
Postanowiłem, że kupię  kolejny bilet i zobaczę ją po raz kolejny. Taką bynajmniej miałem nadzieję.
Dzień w pracy przeminął mi szybko. Nawet nie wiedziałem, kiedy wybiła 16 i mogłem opuścić mój biurowiec. Byłem podekscytowany. To właśnie o 17 miałem iść na kolejny występ. Chciałem ją zobaczyć. Chciałem poznać jej imię.
Szybko przemierzałem ulice. Wolałem nie brać taksówki, korki o tej porze były nieuniknione, prawie tak, jak zobaczenie pająka w Zakazanym Lesie.
Zjawiłem się w teatrze. Usiadłem prawie tuż pod sceną, pełen niepokoju, obaw, że jej nie będzie.
Ale była. Wyszła na scenę w tym samym akcie, w tym samym stroju z maską na twarzy. I znowu powiedziała:
 - Ja muszę uciekać – spojrzała na swojego kochanka, który miał sztuczny ból wypisany na twarzy. Wtem odwróciła się, by zejść ze sceny. Jej spojrzenie zwróciło się wprost ku mojej osobie.
            Zamarłem.
            A ona kolejny raz zniknęła. I zostawiła mnie w bezdechu, w trakcie zatrzymania akcji serca.
“Don’t leave me now
Don’t say goodbye
Don’t turn around”
                                                                       * * *
            Dzień w dzień pojawiałem się na kolejnych spektaklach, czyniąc teatr moim drugim domem. Wykupiłem jakieś tam „karty stałego oglądacza”. Ale już nigdy więcej nie widziałem dziewczyny z maską.
Wpadłem w obsesję. Zatraciłem dawnego Malfoy’a, który już znalazłby sobie panienkę na jedną noc. I na każdą kolejną.  Myślałem tylko o tym, by ponownie ją zobaczyć. By poznać jej imię. Tajemnicze imię, tajemniczej kobiety.
Coś dziwnego ciągnęło mnie w jej stronę. Jakaś siła, która nie odpuszczała i kazała mi jej szukać. Czułem, że kiedy tego nie zrobię, mogę spokojnie zakończyć swoje życie.
Widziałem jej oczy. Spojrzała na mnie. Wtedy, gdy była na scenie po raz ostatni. I odeszła, zniknęła. Zostawiła mnie z rozwaloną podświadomością. Była okrutna. Była zła. Była tajemnicza.
Już nie raz szedłem ulicą, a widząc czarne, kręcone włosy gdzieś w pobliżu prawie wariowałem. Myślałem nad wizytą u psychologa… ale już wyobrażałem sobie, co powiem ja, a przede wszystkim, jak zareaguje on.
„Obsesja na punkcie aktorki, którą widział, dwa razy w swoim życiu, w ciągu tygodnia – nieuleczalne”
Tak, mniej więcej tak to wyglądało. Bo takie właśnie było.
                                                                       * * *
            Wychodząc z jednego ze spektaklów, pewna młoda dziewczyna zaczepiła mnie, nieco onieśmielona, i przekazała zaproszenie na karnawałowy bal charytatywny, który odbędzie się właśnie w Sali konferencyjnej teatru. Trochę się zdziwiłem, ale przyjąłem to zaproszenie.
            Chyba miałem nadzieję, że właśnie na tym przyjęciu ją zobaczę. Moją tajemniczą kobietę. I choć nie wiem, jak bardzo potrafiłem wierzyć swojemu sercu, czułem, że Ona nie pojawiła się w moim życiu po raz pierwszy.
                                                                       * * *
            Mój apartament w wysokim wieżowcu był bardzo luksusowy. Mieszkałem sam. To była moja odskocznia od pracy, nowojorskiego szumu, i kobiet na jedną noc, którymi zajmowałem się oczywiście w hotelu.
            Salon był przestronny, pełen przepychu, ale za to przytulny. Na ścianach mieniła się czerwień. Biała kanapa kontrastowała z czarną podłogą. Laptop leżał na szklanym stoliku. Wielkie okna zastępowały jedną ze ścian, ukazując zjawiskową panoramę miasta.
            Byłem bogaty. Naprawdę, nie musiałbym pracować i martwić się o pieniądze do końca życia. Ale chciałem mieć jakieś zajęcie. Siedzenie w domu do końca życia mogłoby  zmienić mnie nie do poznania.
            Po śmierci Lucjusza i Narcyzy odziedziczyłem ich fortunę, wyniosłem się z Malfoy Manor. Złe wspomnienia wciąż kojarzyły mi się z tym domem. Wspomnienia, które także kojarzyły mi się z nią, z Hermioną Granger.
            Nie widziałem jej od czasu zakończenia siódmej klasy. Przeszło pięć lat. Trzy lata jestem tutaj. Nie mogłem pozostać w Londynie. Gdybym natknął się na nią, szczęśliwie trzymającą rękę jakiegoś bruneta, mógłbym zrobić wiele głupich rzeczy. Nasza historia zaczęła się w siódmej klasie…
            Była piękna, naprawdę, zauważyłem, że zmieniła się w kobietę, nie była już pyskatą kujonką. Jako prefekci, mieszkaliśmy w jednym dormitorium. Kłóciliśmy się wiele razy, ale nigdy nie nazwałem ją szlamą. Brzydziłem się tego słowa, dokładnie tak , jak teraz.
            Sądzę, że zakochałem się w niej w ciągu jednego grudniowego weekendu, kiedy zachorowałem przez nadużywanie eliksiru wiggenowego. Była cierpliwa, zajmowała się mną. Siedziała ze mną w pokoju, dopóki nie zjadłem całego obiadu, dopóki nie zasnąłem. Czytała przy mnie książki, głównie romanse i fantastykę. Raz przeczytała mi fragment Dumy i Uprzedzenia, ten, w którym Pan Darcy wyznaje Elizabeth swoją miłość. Poczułem wtedy coś, co oplątało moją dusze, moje serce, mój umysł. To było właśnie uczucie, tak mi się wydaje.
            Sobotniego wieczoru zamknąłem oczy, próbując zasnąć. I kiedy byłem już na granicy jawy i snu, poczułem jej delikatne palce na moim czole, które odsunęły opadające kosmyki włosów. Później jej ciepłe usta opadły w miejsce, gdzie jeszcze niedawno była jej dłoń. Pocałowała mnie.
            Nie otworzyłem oczu. To była nasza tajemnica. I moja i jej, tyle, że całkiem osobna.
            Starałem się do niej zbliżyć, ale ona zawsze odsuwała mnie od siebie stanowczym ruchem. Myślę, że bała się zranienia. Broniła siebie, zniszczyła mnie.
            Z każdym kolejnym, zabieganym, hogwardzkim dniem kochałem ją coraz mocniej. Nie wyobrażałem sobie tego, kiedy nie będę mógł jej zobaczyć, wypowiedzieć jej imienia. To była moja miłość.
            Tańczyłem z nią jeden jedyny raz. Na balu z okazji rocznicy bitwy. Byłem nią zachwycony. Kremowa sukienka falowała wokół jej postaci. Tak samo kasztanowe włosy i opalizujące szczęściem oczy. Nie potrafiłem oderwać od niej wzroku.
            Czułem jej ciało, trzymałem dłoń na jej nagich plechach. Czułem się jak zwycięzca. Tego wieczoru czułem też, że potrafię pokonać wszystko i ją zdobyć.
            Niestety, nie stało się tak, jak chciałem.
                                                                       * * *
            Wszedłem do teatru pełen obaw. Wiedziałem, że jeśli jej nie zobaczę, to zwariuję. A jeśli ją ujrzę – oszaleję jeszcze bardziej.  Nikt nie zafascynował mnie tak od czasu Granger, co było wielce niepokojące.
            Mężczyzna, który odebrał mój płaszcz, podał mi maskę. Czarną, ze srebrnymi wzorami. Spojrzałem na niego ze zdziwieniem, na co on odrzekł, że bal jest maskaradą i maskę należy włożyć. Cóż, zrobiłem to.
            Sala była skromnie udekorowana w kolor złota. Na środku rozciągał się wielki, lśniący parkiet, a wokół niego rozstawione były kołowe stoliki nakryte białymi obrusami i złotymi, zapalonymi świecami. Wiele miejsc było już zajętych.
            - Pan? – zapytał mężczyzna w czarnym smokingu. Zauważyłem go dopiero teraz.
- Draco Malfoy – odpowiedziałem gładko.
- Pana miejsce jest przy ostatnim stoliku – powiedział i wskazał dłonią miejsce, przy którym siedziało już kilka osób.
- Dziękuję – odpowiedziałem i ruszyłem w tamtą stronę. Kilka tęsknych spojrzeń przesunęło się po mojej postaci.
            Przywitałem się grzecznie z osobami siedzącymi przy moim stoliku. Przedstawiłem się i usiadłem. Zająłem się rozmową, a sala wypełniała się każdym kolejnym gościem. W pewnym momencie światła zgasły, a na scenie pojawił się wytworny jegomość z mikrofonem w ręku.
            Rozpoczął nudną przemowę o celu tego balu. Wtedy to, drzwi ponownie się otworzyły, a ja odruchowo spojrzałem w tamtą stronę. I zobaczyłem ją. Razem z przystojnym brunetem. Oboje mieli na twarzach maski, ukrywające ich tożsamość.
            W mojej głowie wybuchły myśli. Nie. Mogę. Pozwolić. Jej. Odejść.
            I chyba nie mogłem uwierzyć jeszcze bardziej w swoje szczęście, kiedy para usiadła przy moim stoliku. Tuż naprzeciw…
                                                                       * * *
            Nie mogłem się na nią napatrzeć. Zdawało mi się, że skądś ją znam, że już kiedyś ją widziałem. Czas stanął w miejscu. Chyba wiedziała, że jej się przyglądam. Ale nie reagowała, albo próbowała tego nie robić. W pewnym momencie lekkie światła rozbłysły spod kryształowego żyrandola, a ona odwróciła swoją głowę. I spojrzała wprost na mnie.
            Patrzyliśmy na siebie. Czarne włosy upięte były w wysoki kok, kilka kręconych kosmyków wymknęło się z niego niesfornie. Maska po raz kolejny zakrywała jej prawdziwą twarz. Widziałem jej pełne, malinowe usta, które przypominały mi te, które chyba zawsze bez względu na wszystko będę kochał. Biała, koronkowa sukienka opatulała jej ciało.
            Pierwsze takty muzyki zabrzmiały, a jej towarzysz odwrócił jej uwagę od mojej osoby. Byłem wściekły, kiedy patrzyłem, jak on ją dotyka, czy rozmawia z nią, a ona się do niego czule uśmiecha.
            Nie odpuszczę jej tego wieczoru chociaż jednego tańca.
                                                                       * * *
            Rozmowa przy stoliku ciągnęła się lekkim, żartobliwym tonem. Nie brałem w niej udziału. Czekałem na swoją szansę.
            I nadarzyła się. Partner czarnowłosej wyszedł, zostawiając ją samą. Wiedziałem, że to był ten moment. Wstałem i okrążyłem stolik, i stanąłem przed nią.
            - Czy można prosić panią do tańca? – zapytałem, szarmancko podając swoją dłoń.
            Uniosła na mnie swoje oczy, przez chwilę pozwalając mi się w nich zatopić. Ujęła moją dłoń i wstała.
            Tańczyliśmy powoli, jakbyśmy nie chcieli, by ta chwila kiedykolwiek mijała. Coś zmieniało się w moim sercu, wiedziałem to, czułem.
 - Możesz mi powiedzieć, jak masz na imię? – spytałem, kiedy w końcu odważyłem się w ogóle odezwać.
- Nie wiem, czy mogę ufać nieznajomym… - odpowiedziała, chociaż usłyszałem żartobliwy ton w jej głosie.
- Mi możesz – powiedziałem poważnie i spojrzałem w jej oczy, które na pewno już widziałem i to wiele razy.
- Elizabeth – wyszeptała i zamknęła oczy.
            A ja przeżyłem szok.

Bo dokładnie tak kiedyś powiedziała mi Hermiona. Że od zawsze chciała mieć na imię Elizabeth.
___________________________________________________________________
Witam :) 
Ale będziecie mnie bić xD, tak też Was kocham <3
Ankieta! kto jeszcze nie oddał głosu. Z tego, co na chwilę dzisiejszą wynika, będziemy mieli Sevmione... 
Merlinie daj mi siłę i pomysł... :)
 Jestem po egzaminach i myślę, że druga część tej miniaturki pojawi się całkiem szybko i zależnie od waszych komentarzy, więc KOMENTUJEMY :) 
Pozdrawiam, całuję, 
L. ;* 
PS: Zostawcie linki do swoich blogów, a w szczególności tam, gdzie mnie dawno nie było! :) 
A i jak Wam się podoba nowy szablon? : )