Miniaturkę tę dedykuję Clover, gdyż cierpliwość to ważna umiejętność :)
A fire needs a space to burn
A breath to build a glow
I've heard it said a thousand times
But now I know
No you don't know what you've got
Until it's gone.
______________________________________________________________________
(…)że od zawsze chciała mieć na imię Elizabeth.
- Coś się stało? – spytała niewinnie, patrząc w obiekt gdzieś poza mną.
- Zdejmij maskę – zażądałem. Chciałem poznać jej tajemniczą twarz, bez tej obłudy i kłamstwa, które ciągnęło się już od pierwszego spotkania.
- Przykro mi, Draco – powiedziała, wyślizgując mi się z ramion. Ostatni raz spojrzała w moje oczy, gdzie przez chwilę widziałem błysk pożegnania. Złapała za dłoń przechodzącego obok mężczyzny, który okazał się jej dzisiejszym partnerem.
I ponownie mnie zostawiła. Kolejny raz przypominała mi kogoś, kogo dawno powinienem zapomnieć.
* * *
Dni, które nastąpiły po tym wieczorze, były prawdziwą udręką. Wciąż miałem w głowie jej obraz. Tak bardzo pragnąłem poznać jej twarz. Intrygowała mnie, jak tylko jedna osoba w moim życiu. Jak uprzednio, Hermiona Granger.
Po balu, na którym czułem się jak niezwyciężony człowiek, coraz bardziej wtapiałem się w życie tej Gryfonki, starając się stać się jego częścią. Od szczęścia jednak, odgradzała nas gruba ściana zbudowana z uprzedzeń, zahamowań, pouczeń.
Każdego dnia usuwałem z tej ściany jedną „cegłę”. Ale do całkowitego unicestwienia tego muru, brakło mi czasu. Zakończenie roku przyszło niespodziewanie, kiedy połowa cegieł, była już daleko odrzucona.
Później już więcej jej nie widziałem. Słów, które wypowiedziała do mnie w pociągu, nigdy nie zapomnę: Draco, jesteś wspaniałym człowiekiem – szeptała. – Dasz sobie radę. Wtedy to odwróciła się, ale ja nie mogłem tak po prostu pozwolić jej odejść. Złapałem jej nagie ramię i przyciągnąłem jej ciało do swojego. Nasze nosy i czoła zderzyły się lekko ze sobą.
Pocałowałem ją. Wiedziałem, że robię źle, że jest to całkowicie niepoprawne. Ale musiałem to zrobić. Chciałem mieć chociaż jedno wspomnienie, które mógłbym zatrzymać na te najgorsze dni.
Później, widziałem ją jedynie na ślubie Pansy i Pottera. Wyglądała cudownie, w jasnej, niebieskiej sukni, która opatulała jej smukłe ciało. Wtedy poprosiłem ją o jeden taniec. I ofiarowała mi go. A chociaż ja próbowałem nawiązać jakąkolwiek rozmowę, moje próby niknęły w słowach piosenki, której słowa obijają mi się w myślach:
You were my strength when I was weak
You were my voice when I couldn't speak
You were my eyes when I couldn't see
You saw the best there was in me
Lifted me up when I couldn't reach
You gave me faith 'cause you believed
I'm everything I am
Because you loved me.
Nuciła. Trzymałem Hermionę w swoich ramionach, tak jakbym chciał zatrzymać jej świat, jak gdybym pragnął go unieść na swoich barkach, a ona śpiewała pod nosem piosenkę.
Piosenkę, której słowa znałem doskonale.
A potem odeszła. Mętlik w mojej głowie wzrósł do niewyobrażalnych rozmiarów.
I z tego też powodu wyjechałem do Stanów. Nowy Jork całkowicie mnie pochłonął. To dzięki niemu, potrafiłem ponownie zacząć żyć ze świadomością nieuchronnego końca, który zbliżał się z każdym rokiem.
* * *
Praca była moją odskocznią. Kiedy wchodziłem do mojego biura, znajdującego się na szczycie jednego z wielu nowojorskich wieżowców, uderzało mnie poczucie władzy i możliwości zrobienia rzeczy niemożliwych. Od progu witała mnie Katy – moja prywatna, długonoga sekretarka, z przymilnym uśmiechem i filiżanką czarnej jak noc kawy. Otwierałem drzwi do mojego królestwa i rozsiadałem się na wygodnym, obracanym fotelu, wyjmując z teczki swój telefon i kładąc go na obszernym, mahoniowym biurku. Chwilę później dostawałem telefon z potwierdzeniem dzisiejszych spotkań, a odbierając go, odwracałem się w stronę wielkiego na całą ścianę okna, z widokiem na Wall Street.
W tym miejscu czułem się swobodnie, prawie tak jak w moim prywatnym, dzielonym z Zabinim, dormitorium. Było tu iście ślizgońsko. Głęboka zieleń na ścianach. Drewniana, ciemna podłoga, srebrne klamki i żyrandol. Gdy tu wchodziłem, miałem wrażenie, że mogę zdobyć świat jednym skinieniem swojej ręki.
Będąc przy Blaisie… Kto by pomyślał, że nasze diabelskie nasienie, zmajstruje trzy małe, rude, diabełki wraz z szaloną Weasley’ową. Mimo, że kiedy byliśmy w Hogwarcie, Diabeł zawsze wypierał się jakiegokolwiek uczucia w stosunku do tej gryfonki, nim ktokolwiek się spostrzegł, ogłosili oni swoje zaręczyny, a huczne wesele odbyło się jeszcze przed imprezą Potterów.
Dokładnie pamiętałem całe to zdenerwowanie Blaise’a tuż przed ceremonią. Nigdy nie zapomnę, jak groził mi, że jeśli Ruda mu odmówi, wtedy będzie zmuszony pobrać się ze mną. Żart to drugie imię Zabiniego.
* * *
Nim się spostrzegłem, godziny pracy minęły. Wziąłem swoją szarą marynarkę i wyszedłem, obrzucając znudzonym spojrzeniem Katy, która przed lustrem ponętnie zawiązywała sobie apaszkę.
Postanowiłem, że jeszcze dziś pójdę na ostatni występ do teatru. Nie wiem, co chciałem tym osiągnąć, ale tym razem wybrałem całkowicie inne przedstawienie.
Wydostałem się z biurowca i wsiadłem do mojego czarnego Chevroleta. Jazda przez to zatłoczone miasto nie było przyjemnością, jednak samo prowadzenia Camara rekompensowało wszystko.
Kilka długich minut później wszedłem do swojego mieszkania. Coś było w nim faktycznie nie tak, gdyż światło w salonie było zapalone, a z kuchni wydobywały się przytłumione głosy. Zdziwiony, wziąłem w dłoń różdżkę, rzuciłem teczkę na kanapę i delikatnie otworzyłem drzwi.
Przy stole, siedział mój chrześniak - Ethan, najstarszy syn Blaise’a, zajadający się lodami. Obok stał sam ojciec, przeglądający Proroka, którego rano tam zostawiłem.
- Wujek! – krzyknął malec i rzucił się w moją stronę. Zdążyłem odłożyć różdżkę, a Ethan wpadł w moje ramiona, przytulając się do mnie.
- Cześć, stary – powiedziałem, odwzajemniając lekko uścisk. – Siema Diable. Czasami mógłbyś się trochę pofatygować i zastać mnie w domu, przynajmniej zapukać – rzekłem żartobliwym tonem. – Mało co nie wezwałem tu gwardii aurorów.
- Cześć – uścisnął moją dłoń, a figlarny uśmiech wpłynął na jego usta.
- Tatoo, a co to są aurorzy? – spytał Ethan, zabierając się za swoje lody.
- To tacy czarodzieje, którzy łapią złych czarodziei – odrzekł cierpliwie Blaise.
Miło było patrzeć na Diabła w roli ojca. Trochę mu zazdrościłem, ale w głębi czułem, że nie byłbym wspaniałym ojcem.
- W sumie, to jesteśmy tylko na chwilę. Przyjedziesz na obiad w niedzielę? – zapytał mnie, a ja wiedziałem, że nie mogę odmówić.
- Tak, jasne – odrzekłem, gdyż wywinąć się tak po prostu nie wypadało.
- Oo, to już jest 17?! – krzyknął zszokowany Blaise. – Zbieraj się Ethan, mama nas wyciągnie za uszy.
Zaśmiałem się cicho. Towarzystwo tej dwójki pomagało w poprawie feralnego humoru.
- Cześć wujku – pożegnał się chłopiec, wybiegając do drzwi.
- Na razie, Smoku.
Odprowadziłem moich gości do drzwi.
* * *
Byłem już na jednej z sal w teatrze. Czerwona kurtyna pozostawała zasłonięta. Obok mnie siedział jakiś starszy, miły mugol. Zamieniłem z nim kilka uprzejmych słów, a zaraz potem scena została odsłonięta.
Dekoracja była nowoczesna, najwyraźniej akcja miała dziać się w dzisiejszych czasach. Na scenie pojawiła się dwójka ludzi, którzy zaczęli ze sobą rozmawiać.
Tak naprawdę nie byłem zbyt zainteresowany całym przedstawieniem. W mojej głowie i sercu cały czas miałem obraz Elizabeth i miałem wielką nadzieję, że ujrzę ją dzisiaj. Bez maski.
Cały czas huczała mi w głowie jedyna rozmowa, jaką wspólnie odbyliśmy. Gdzieś w głębi swojego, zimnego już, serca czułem, że ogień ponownie rozpala mnie, roztapia. I gdyby wierzyć tym znakom, mógłbym powiedzieć, że światło wróciło do mojego życia.
Balansowałem na granicy obłudy i prawdy. Chciałem poznać tę dziewczynę, która wzbudzała we mnie emocje, takie jak tylko jedna osoba na ziemi robiła to przed laty. Bardzo starałem się nie okłamywać siebie, ale mówienie, że zapomnę o Hermionie, będzie dokładnym złamaniem mojego postanowienia. I nagle pojawia się Elizabeth i zaczynam wierzyć, że mogę znowu żyć. Jednak jedyną przeszkodą, w drodze do całkowitego poznania tej osoby, jest maska, bez której jej jeszcze nie widziałem. Coś podpowiadało mi, że kiedy poznam prawdę albo zatracę się bezpowrotnie, albo wystąpię z cienia, który okrywa moją duszę od wielu lat.
Kiedyś, dawno temu, odnalazłem cytat myśliciela starożytnego.
„Łatwo wybaczyć dziecku, które boi się ciemności.
Prawdziwą tragedią jest, gdy człowiek boi się światła.”
Gdy byłem dzieckiem, bałem się tajemnic, które skrywał mój dom. Bałem się tego, do czego dąży Lucjusz. Bałem się też tego, że będę taki sam jak on. Bałem się, że będę zły.
A kiedy już udało mi się pokonać moje własne demony, krążące wokół mnie od czasów powrotu Czarnego Pana, odnalazłem światło. Szukałem go długo. A wtedy dostrzegłem właśnie ją.
Jej brązowe włosy w świetle zachodzącego słońca lśniły złotym połyskiem. Jezioro odbijało tysiące promieni, które padały na jej spokojną twarz i zamknięte oczy. Długie rzęsy rzucały przerażające cienie na powieki. Usta były wysunięte, tak jakby prosiła słońce o jeden, gorący pocałunek. Tak bardzo chciałem je wtedy pocałować.
Oświetliła moje życie wystarczająco. Wiedziałem, w którym kierunku mam iść, by nie zabłądzić. Wystarczyło, że szedłem za moim aniołem, którego obraz wciąż miałem w głowie.
Hermiono, gdybyś tylko wiedziała…
Z zamyślenia wyrwały mnie pierwsze takty piosenki, którą dobrze znałem. Spojrzałem przelotnie na scenę, a moje serce dosłownie stanęło.
* * *
Na samym środku, przed mikrofonem, stała Hermiona. Jej czarne włosy opadały falami na plecy. Czarna suknia oplatała jej ciało, prawie tak jak skrzydła upadłego anioła.
Jej twarz była spokojna. Maska już nigdy więcej nie ukrywała jej tożsamości. Jej wzrok przebiegł po sali, dopóki nie spotkał moich stalowych oczu.
I zaczęła śpiewać:
For all those times you stood by me
For all the truth that you made me see
For all the joy you brought to my life
For all the wrong that you made right
For every dream you made come true.
Nie wytrzymałem. W jednym momencie wstałem. A później pamiętam tylko to, jak złapałem jej dłoń i siłą wyciągnąłem z pełnej sali, psując całe przedstawienie. Miałem to gdzieś.
Zaciągnąłem ją w jedną z ciemniejszych, mniej ruchliwych uliczek. Przycisnąłem ją do ściany, uruchamiając ją w klatce złożonej z mojego ciała.
- Co z Tobą?! – spytała oszołomiona. Widziałem, że oddycha szybko, a jej oczy zaszkliły się lekko.
- Co ze mną? Ty pytasz, co ze mną? – zdenerwowałem się. Spojrzałem jej głęboko w oczy, chcąc cokolwiek z nich wyczytać. – To ze mną! – powiedziałem i pochyliłem się szybko, spajając nasze wargi ze sobą.
Prawie zabrakło mi powietrza. Tego uczucia nie da się opisać słowami. Są zbyt prymitywne na to, co właśnie działo się z moim ciałem i umysłem.
Wreszcie opamiętałem się, położyłem na jej biodro swoją dłoń i oderwałem się od jej ust. Trzymałem ją mocno, nie chcąc, by znowu mi uciekła.
- Granger, kurwa… - rzekłem całkiem zatracony w swoich doznaniach. Miałem dość kłamstw. – Kocham Cię.
Jej twarz zbladła. Oczy uniosły się ku mojej twarzy. Palce zdobyły się na delikatny dotyk mojej szczęki. Delikatny uśmiech powoli wpłynął na jej usta.
- Kocham Cię już od siódmej klasy...
- Cii – powiedziała tylko i zamknęła moje usta słodkim pocałunkiem.
* * *
Na niedzielnym obiedzie u Zabinich pojawiliśmy się razem.
____________________________________________________________________
Witam ;)
50 obserwatorów- bogato ! ;D
Dziękuję ;)
ANKIETA, w lewym, górnym rogu :)
Poza tym, proszę o komentarze, gdyż przede mną Sevmione= ciężkie zadanie :)
Pozdrawiam, całuję, trzymajcie sie,
L. ;*